piątek, 4 listopada 2016

Na Świstówkę Roztocką...

Postanowiłam napisać kilka słów o pewnym tatrzańskim szlaku... 
choć długo zastanawiałam się, czy nie powinnam z tym poczekać, 
aż wrócę do niego znowu i zamknę w aparacie bardziej efektowne fotki...  
Tylko nie wiadomo czy wrócę ;)... przecież tyle jeszcze szlaków niepoznanych czeka! :)

Niegdyś pewna pani- Maria Zaleska stwierdziła, a napisał o tym w swoim przewodniku Józef Nyka- że jest takie wyjątkowe miejsce w Tatrach, gdzie ,,wiatr świszcze najokropniej''. ;)
I tam pójdziemy :D


 Tamten dzień budząc się dość ciepłym porankiem, zapowiadał się pogodnie. 
A już wtedy, trzeba było nabrać podejrzliwości. 
Zbyt ciepłe poranki, nie są najlepszym zwiastunem... 
Ale kto zrezygnuje z wypadu, gdy poranek tak ciepło wita...?
Lądujemy w Palenicy, na tyle wcześnie, 
że nie stoimy w żadnym korku; 
a i na samym parkingu może ze trzy samochody... 
Natychmiast jak spod ziemi wyrasta mafia pobierająca słony haracz, za postawienie tam auta. 
Fasiągi z konikami, jak na razie w znikomej liczbie. 
Przeklinana przez wielu, wylana asfaltem, zwykle koszmarnie zatłoczona- droga nad Morskie Oko. 
Zharatana kopytami koni, które jak w jakimś średniowiecznym zacofaniu, nadal ciągną wyładowane po brzegi ludźmi-potężne wozy. 
W góry jeździ się po to, aby chodzić...ten szczery, prawdziwy wpis, można dostrzec na wielu internetowych forach... 
Niestety zbyt dochodowy biznes, oparty w dużej mierze na wygodnictwie tych, którzy na końskich grzbietach zdobywają Morskie Oko; 
aby potem pstryknąć sweet focię i wrzucić w neta, z podpisem ,,ja zdobyłem!'' ; długo jeszcze będzie się kręcił. Konie z pozrywanymi ścięgnami, więzadłami, nadal będą zasilać włoskie rzeźnie. 
A ,,inteligenci'' nadal będą straszyć, że jeśli wycofa się fasiągi, wszystkie konie trafią do rzeźni... 
Tylko ciekawe, gdzie teraz trafiają za swą ciężką pracę. 
Ponoć jest ich tam ok. 300 - a więc jakby nie patrzeć, zdaniem demagogów do rzeźni trafi za jednym zamachem 300 koni. 
A co teraz- gdy biznes kręci się i będzie zapewne kręcił się doskonale jeszcze długie lata? 
Co ok. 4 lata wymiana konia. Czyli za 4 lata, te do rzeźni, a 300 kolejnych do pracy. 
A więc za 8 lat w rzeźni skończy już 600. Itd....itd.... Wystarczy pomyśleć trzeźwo; chociaż czasami. ;) 
Tu już nawet nie chodzi o tych, co na owym biznesiku tłuką potężną kasę. Jest popyt, jest podaż. 
Wina główna leży po stronie tych, co obciążają swą ,,szacowną personą'' owe wozy. 
Góral- człowiek interesu, nie będzie marnował żadnej okazji do zarobku. 
Gdyby jeszcze na fasiągach siedzieli starsi ludzie, czy niepełnosprawni... (i to w o wiele mniejszej liczbie niż obecnie!) 
Ale każdy, kto szedł tamtędy potwierdzi, że wozy wypełniają zwykle młode bubki, z piwkiem w dłoni, 
z opartym o wydęty brzuch potężnym aparatem fotograficznym i damulki, które narzekają, jak to im koń śmierdzi. 
Tymczasem niepełnosprawne dziecko potrafi z niewielką pomocą bliskich, pokonać tę trasę pieszo! 
Na co ostatnio był dowód, na jednym z najbardziej popularnych portali. 
Ludzie na wózkach inwalidzkich, są ,,wpychani'' pod górę przez bliskich i przyjaciół. 


Sami mówią, że woleliby nigdy nie zobaczyć Morskiego Oko, niż przyczynić się do krzywdy zwierzęcia. Tymczasem zdrowi, młodzi w pełni sprawni, nie mają z tym problemów. 
A może krzty empatii...a może zwyczajnie zbyt nikle pofałdowane mózgi... 
Za to mają pofałdowane portfele i mniemanie, że w związku z tym- wszystko im się należy! 
Więc kto tu jest bardziej niepełnosprawny?! A że umysłowo...no cóż... bywa i tak. :P 
Gromady ludzi, którzy nie nadążają z zejściem z Morskiego Oka, przed zmierzchem- 
dzwonią po TOPR i oczekują, że ratownicy zwiozą ich ku cywilizacji. 
Ostatnio nawet ktoś się ,,zgubił'' na owej potwornie zawikłanej 
( bo prostej i doskonale oznaczonej) trasie morskoocznej... i oczywiście również dzwonił po TOPR. 
Jak więc nazwać delikatnie takowe nastawienie ,,turystów'', jak tylko niepełnosprawnością umysłową... 
Gdyby tak wróciły czasy, gdy nad Morskie Oko popylał busik! 
Przecież to nie musi być duży, ciężki autobus!
Mały busik- jakich pełno na drodze Zakopane- Palenica.  
Polana Włosienica była wtedy przystankiem końcowym. 
Dziś parkują tam fasiągi i rozciągają się długie kolejki pseudoturystów. 
Dziś nie będziemy tego podziwiać. :P 


Idziemy lekko wznoszącą się drogą, Doliną Białki. 
Poniżej nas, skryta w starym lesie, szumi Białka. A za nią już Słowacja. 
Równolegle do naszego, po przeciwnej stronie potoku, biegnie cudowny szlak ku Dolinie Białej Wody. 



Wkrótce mijamy mostek ponad Waksmundzkim Potokiem, który tu właśnie postanowił połączyć swe siły z Białką. 
Za chwilę - punkt widokowy, z którego przy dobrej pogodzie, 
dostrzeżemy urwiste ściany Młynarza i górujący ponad innymi- Gerlach. 
Nasza droga odbija półkolem w prawo. 
Dawniej szlak prowadził prosto, ku Starej Roztoce i dalej ku Morskiemu Oku. 
Był znakowany czerwonym kolorem, najstarszym tatrzańskim szlakiem, który biegł aż ku Toporowej Cyrhli. 
Dziś odcinek ku Starej Roztoce, to droga dojazdowa do leśniczówki i schroniska. 
Na wjeździe szlaban z zakazem wchodzenia. Szkoda... 
Choć stary szlak omijał Wodogrzmoty. 
Gdy je odkryto, wydeptano ku nim ścieżki, którymi ciekawi mogli dreptać,  aby podziwiać roztockie wodospady. 
Później wybudowano kamienny most nad Roztoką i szlak poprowadzono inaczej. 
Ów most ma już ponad 100 lat, choć od czasów swego zaistnienia był już poprawiany. 






Szum Wodogrzmotów zwiastuje, że jesteśmy już blisko. 
Nad nami pochyla się zielony masyw Wołoszyna, który ku Wodogrzmotom spada szalonym urwiskiem Turni nad Szczotami, a konkretnie najbardziej wysuniętymi- Roztockimi Turniczkami. 



Pozornie nieprzychylny, stromy teren przysposobiła limba i świetnie się miewa na tych dzikich urwiskach. 
Po przeciwnej stronie wodospadu, zielona kopa Roztockiej Czuby, 
której zboczami poprowadzono zielony szlak. 
Tymczasem w dole...smutne, szare połaci chorych świerków. 
Kornik drukarz zbiera swoje żniwa. 
W oddali widać wstążkę Białki i leśniczówkę Białej Wody- tereny Martina. 


Dalsze widoki ogranicza lesiste ramię Szerokiej Jaworzyńskiej. 
 Schronisko Roztoczańskie Wincentego Pola, kryje się troszkę bliżej. 
Za murem zielonych, potężnych świerczyn, pośród malinisk, wierzbinek i wykrotów- 
osiadło najmilsze spośród wszystkich tatrzańskich schronisk. 
Najbardziej przyjazne zmęczonemu turyście, kameralne, ciche. 
Pachnące znakomitą kuchnią. 
Z racji swego położenia, najrzadziej odwiedzane- dzięki czemu cudowny klimat górski, tu jest szczególnie odczuwalny. 
Duże trawiaste podwórze, drewniane stoły przed wejściem. 
Jasne pokoje, przez których okna wdziera się całym swym przepychem, tatrzańska natura. 
Za schroniskiem piękny dom mieszkalny właścicieli, a za nim... szumi Białka. 
I możliwość przedostania się na słowacką stronę. I odwrotnie... ;) 
Niegdyś była tu kładka- i możliwość skrócenia sobie trasy, wędrującym ku wysokim szczytom. 
 Wspominałam o tym we wpisie o Dolinie Białej Wody... http://wierchymoje.blogspot.com/2016/08/zachysnac-sie-niebem-czyli-dolina-biaej.html 
 Tymczasem droga Oswalda Balzera, przewijając się nad Roztoką, 
skręca pod kątem prostym i omija wyrastającą nam na drodze Roztocką Czubę- 
skrajne wzniesienie w masywie Opalonego. Tu można sobie odpocząć. 


Na rozległym placu, za Wodogrzmotami- kilka ław, toi-toiki (niezbędne elementy urozmaicające wrażenia zmysłowe w parku narodowym ;) ). 
Niedługo minie 30 lat, od czasów, gdy placyk ten pełnił rolę przystanku autobusowego i odpoczynkowego na trasie do Morskiego Oka. 
Skrzyżowanie szlaków. Ten, który zaplanowaliśmy wbija się w las po prawej stronie. 
Nie jesteśmy jednak na jego początku. 
Krótszy odcinek zielonego szlaku spływa po zboczu, w kierunku przeciwnym, 
do dna Starej Roztoki i kamiennymi schodkami, kilkoma krótkimi zakosami sprowadza ku gościnnym drzwiom schroniska.  
Skręcamy więc w prawo na niewygodne kamienne podejście i zaczynamy długi trawers łagodnym zboczem Roztockiej Czuby. 
Natychmiast wciąga nas pierwotny, dziki las. Kamienne schody od samego początku uparcie ciągną pod górę. 
Ścieżka się rozwidla. Ta dla pieszych- ciągnie lekko w lewo, na ,,wyższy'' poziom. 
Bardziej prosto biegnie droga przeznaczona do transportu zaopatrzenia, do schroniska na 5 Stawach. 
Zwykle każdy wybiera ścieżkę , która mu się podoba. 
Biegną wszak równolegle do siebie. 


Poniżej nas szumi Roztoka. 
Powyżej migocą słoneczne plamy pośród powalonych drzew i polanek porosłych jagodami. 
Czeka nas długi, niezbyt porywający leśny odcinek. 
Schody przechodzą w wysypaną chaotycznie kamieniami, drożynę. 
Co jakiś pojawiają się wygładzone formacje skalne. 
Sporych rozmiarów głazy, pośród świerków, porasta swym dywanem mech. 


Jest ciemnozielono, śpiewająco i szumnie. Pierwszy prześwit. 
W oddali widać mostek. Otoczenie chwilowo się zmienia. 


Przygnębiająco się robi- wokół połamane, chore drzewa. 
Niezbyt mądre to podejście do sprawcy takiego stanu rzeczy. 
Kornik w najlepsze pożera coraz większe połacie lasu, a zarządca nie robi nic. 
Bo-,, natura ma się obronić sama''. 
Skoro tak, to może niech i natura zarządza sobą sama. Na co jej nadzór... :P 
Tu już nie chodzi o chemiczną walkę, ale może zwyczajnie o wycięcie chorych drzew i ich zniszczenie...? 
Ograniczenie w ten sposób populacji kornika, który z pozostawionych w lesie chorych drzew przenosi się na kolejne- zdrowe.


Ponad smutnym lasem, dumnie prezentują swe pionowe ścianki- Roztockie Turnice, Turni nad Szczotami. 
Teren ten ma swoją nazwę- to tzw. Dudniąca Ziem. 
Podobno jak się tu mocno tupnie- ziemia dudni... ;) 
Jakoś zapomniałam sprawdzić. :D 


Na wprost wyrasta kolejna skalna potęga- to Orla Ściana.
Jak widać Opalony ma różne oblicza, nie tylko trawiaste i łagodne. 
Zależy z której strony zajrzeć. 


Przemykamy na lewą stronę potoku. W korycie- jak rozsypane bierki- powalone drzewa. 
Odsuwamy się od Opalonego, aby przytulić się choć odrobinkę do stóp Wołoszyna. 



Rozsypana droga przechodzi w kamienną i lekko ciągnie pod górę; 
a my chowamy się pod zielonymi okapami świerków. 
Droga zagłębia się pośród zielonych wałów leśnego poszycia. 
Wspaniałe mchy, paprocie, pola jagodowe. Nieba sięgające świerki. 


Oby nie zauważyła ich piękna, ta kornikowa paskuda. 
Wznieśliśmy się całkiem sporo nad potok. 
Teraz szumi gdzieś tam w dole- po lewej stronie. 
Stromieją zbocza, tak po jednej, jak i po drugiej stronie. 
Między drzewami błyśnie czasami stromizną, wciąż daleka- Świstowa Czuba. 
Pojawiają się wielkie głazy przy drodze. 


Czasem widok na przyglądający się nam cierpliwie- Wołoszyn. 
Niestety same szczyty kryją się w obłokach mgieł. 
Toteż ciężko rozróżnić, które kulminacje masywu mijamy. 
Plątanina zarośli, malinisk, łany kosówki strzegą tam wstępu. 
Ok. 2 km. cienistego lasu i wychodzimy na wąską polankę. 
Nowa Roztoka. 
Stoi tu drewniany szałas pasterski. Niestety bez drzwi. :) 
Zwykle tu właśnie wypoczywa i pożywia się- sporo turystów. 
W oddali dostrzegamy rozłożysty z tej strony, masyw Koziego Wierchu. 

-źródło ,,Wikipedia''

Dawniej na polance odpoczywały stada owiec, pędzone na Halę Roztoki i z powrotem. Wypasano też krowy.
Obszar polanki od owego czasu, bardzo zmalał. Nieubłaganie zarasta. 
Nie mamy najlepszego czasu, toteż nie zatrzymujemy się. 
No i przede wszystkim nie jesteśmy głodni.



Zbliżamy się do strumienia. 
Drewniane mostki, jeden po drugim, przeprowadzają nas kolejny raz przez Roztokę i jej boczną nitkę.  



Tuż za drugim mostkiem, szlak zdecydowanie wznosi się pod górę i biegnie dość wysoko nad potokiem. 
Rozłożyste paprocie, zapewniające cień świerki... No i w końcu pojawiają się plamy kosodrzewiny. Jeszcze będzie ich dość... ;)

  

W przerwach między drzewami, stroma ściana Świstowej Czuby widoczna tylko do połowy. 
Resztę kryją mgły. Ścieżka robi się węższa. Zbliżamy się do potoku. 



Wielka wanta tzw. Dziadula, w jego zakolu, oznaczona nie tylko kolorem szlaku, ale i bazgrołami jakichś cymbałów.
Swoją drogą- żeby nieść sprej w góry i znaczyć teren... jak nie przymierzając piesek... ;) 
Wielkie głazy zachęcają do odpoczynku. 
Z przeciwnej strony wcięty głęboko w zbocza Wołoszyna, jak wykrojony- głęboki żleb z wielkim zaklinowanym głazem pośrodku.
Spod niego wypływa cieniutki strumyczek. 



To żleb Koryto, spadający z przełęczy pomiędzy Wielkim, a Pośrednim Wołoszynem. 
Ścieżka znów ciągnie pod górę, a kosodrzewina przejmuje panowanie nad otaczającym terenem. 


Opadające mgły trochę utrudniają rozpoznanie szczytów, ale pod nimi dostrzegamy roztrzepaną Buczynową Siklawę. 
Spływa pośród ciemnej kosówkowej zieleni, po wygładzonych, ciemnych od wilgoci- płytach, poniżej Buczynowej Dolinki. 




Zbliżamy się pomału do stawiarskiego progu Doliny Pięciu Stawów. 
Trochę męcząco, wiele drobnych kamyczków i ciągle pod górę. 
Po prawo, pośród gęstej kosodrzewiny, dolna stacja linowego wyciągu, 
którym transportuje się dowiezione tu przez traktor- zaopatrzenie. 





Wokół jak okiem sięgnąć ciemnozielono, nieprzebycie, zaplątanie... kosówkowo. 
Za dużo... nie lubię aż w takiej ilości. A tu: morze, ocean, nieskończoność kosodrzewiny. 


I tylko skromniejsza sporo niż wcześniej- nitka Roztoki, w tej zieleni. 
Jeszcze ok. 5 min. i nagle jedna nitka szlaku strzela ostro ku górze, podczas gdy druga dalej ciągnie uparcie przed siebie. 




Rozstaje na Rzeżuchach. Nazwa prawdopodobnie od obficie rosnącej w okolicy rzeżuszki o białych kwiatkach i listkach do złudzenia przypominających koniczynę.

Musimy zobaczyć Wielką Siklawę. 
Nie ma możliwości, żebyśmy tak sobie ją ominęli. 
Toteż rezygnujemy z czarnego szlaku, który ostro pnie się pod górę ku wyrastającej po lewo- Niżnej Kopie. 
Wyprowadza on dokładnie pod Schronisko Pięciostawiańskie. 
My podążamy wiernie tym zielonym- aż do jego kresu. 







Zanim przejdziemy 700 m. dobiega nas szum spadającej wody i przed nami staje potężny, stromy próg stawiarski. 








Wielka Siklawa- wspaniały, nasz największy wodospad tatrzański. 
Najlepiej podziwiać go po obfitych opadach, lub roztopach. 
Przy odrobinie szczęścia, można dostrzec malutkie tęcze, 
jakie tworzą się na rozpylonych w powietrzu- kropelkach wody. 
Chcąc być bliżej wodospadu, trzeba trochę zejść ze szlaku. Ostrożnie.


Zwykle Siklawa spływa dwiema szerszymi, środkowymi i dwiema cieniutkimi, pobocznymi wstęgami. 
Nie było okazji być tam, przy zwiększonym napływie wody. Ale kto wie, może kiedyś? ;) 




Wracamy na szlak, który kamiennymi stopniami wyprowadza nas, poprzez Wrótka,powyżej szumiącego wodospadu. 

Skały ograniczające Siklawę, od lewej, to wygładzone, nachylone formacje skalne. ( Mają nawet swoją nazwę. Są to Danielki )
Konieczna ostrożność i zwiększona uwaga. Nie chciałabym pokonywać ich w czasie ulewy. 





W takim przypadku chyba bym wolała obejście szlakiem czarnym. 
Dojście przez Siklawę, z powodów bezpieczeństwa, jest niewskazane zimą, podobnie jak odcinek czarnego szlaku wiodący poniżej Kop. 
Wędrujący zimą ku ,,Pięcistawom'' powinni wiedzieć o obejściu- 
czyli tzw. szlaku zimowym, z którego należy korzystać, szczególnie przy zagrożeniu lawinowym.

 




Pokonawszy wygładzenia, podziwiamy pomniejsze kaskady ponad wodospadem, przelewające się po kamiennych prożkach. 
Jesteśmy w Pięciu Stawach. I już wiemy, skąd się biorą te wszystkie mgły. 
Szczyty okalające rozległą dolinę- są widoczne niewiele ponad kosówką. 
Siwe opary snują się nad stawami. 


Dziś, jak widać dolina nie ma ochoty na odwiedziny. Zdjęcia wychodzą słabo. 
Ponad wypływającym, z pierwszego napotkanego Wielkiego Stawu Polskiego, 
strumieniem rodzącym poniżej Wielką Siklawę- drewniany mostek. 
 Rozwidlenie szlaków. Ostateczny koniec zielonego. 
W prawo i w lewo odbiega szlak niebieski. 
 Ci, którzy przejdą mostek, mają spory wybór dalszej trasy. 
W następującej kolejności od szlaku niebieskiego, odbiegają szlaki: 
na Krzyżne, na Kozi Wierch, na Szpiglasowy, na Kozią Przełęcz, na Zawrat. 
Oraz dawny, dziś niedozwolony, ale doskonale zachowany i uczęszczany- 
szlak na Gładką Przełęcz, w grani Liptowskich Murów. 
Spory węzeł komunikacyjny. :D
Chcemy poznać schronisko pięciostawiańskie, więc niebieskim szlakiem, nie przechodząc mostku, odbijamy w lewo. 


Za mostkiem, tuż przed rozlanym owalem Wielkiego Stawu, 
charakterystyczny, wielki, trójkątny głaz w korycie strumienia. 
Jedno z ulubionych miejsc do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia. 
Omijamy lustro stawu, wąską dróżką, lawirującą wśród kosodrzewiny. 








To zdecydowanie królowa tych okolic. Pochłonęła swą plątaniną praktycznie całą dolinę. 
Niewiele pozostało dla gruzowisk urozmaicających widok. 
Odwracamy się od Wielkiego Stawu i lekko pod górkę, pniemy się do kolejnego. 


Maleńki, w porównaniu do poprzednika- Mały Staw Polski. 
Obramowany gruzowiskiem, chyba najmniej oblegany przez turystów. 
Ot mijają go, beznamiętnie prąc do przodu. 
W pobliżu Małego Stawku, drewniany domek- strażnicówka. 


Mijamy sympatyczne małe jeziorko, oddzielone jedynie wąskim wałem zieleni od kolejnego- 
Przedniego Stawu Polskiego. 
Wszystkie stawy doliny łączą się ze sobą widocznymi i niewidocznymi (podziemnymi) ciekami wodnymi. 
Te, które mijamy leżą u stóp Miedzianego, którego grań wraz z granią Opalonego, objęta jest rezerwatem. 






Wspaniałe stożki piargowe poniżej masywu i jeden niezbyt wybitny szczycik, 
jakim zechciało się wychylić Miedziane- szczyt Niedźwiedzia. 
Wreszcie docieramy do schroniska im. Leopolda Świerza. 
Dróżka ku niemu wiedzie nad samym brzegiem stawu. 
Ponad dachem kamiennego domku, zielona, kosówkowa Niżnia Kopa. 




 Zaglądamy do środka. Niewielu turystów. 
Z tego co obserwujemy porcje obiadowe niewielkie. 
Ale kusimy się na ciacho sztandarowe Tatr, czyli szarlotkę. 
Niezła, ale w subiektywnym rankingu nadal przoduje u mnie- szarlotka chochołowska. ;) 


 Nie sprawdzana jeszcze- koniecznie trzeba to nadrobić- szarlotka roztoczańska. 
Chwilę debatujemy nad tym, którym szlakiem wracamy. 
W grę wchodzi Szpiglasowy i Świstówka. Ostatecznie wygrywa druga opcja. 
I to był, jak się później okazało właściwy wybór... 
Ruszamy więc dalej na szlak niebieski, mijając zajętą drewnianą ławeczkę na brzegiem stawu. 







Pośród potężnych kosówek, które powoli spowijają mgły i rozciągniętych polan gruzowisk, 
uparcie ku górze. 

Tam, gdzie ledwo majaczy już praktycznie zasnuta chmurami Świstowa Kopa. 
Spoglądając w tył- ledwo widzimy poszarzałą taflę najbliższego nam stawu. 











I jak na złość zaczyna kropić. No i zaczyna się. 
 W przeciągu kilkunastu sekund, chmury gęstnieją, zakrywają wszystko poniżej,
a stawy przemieniają się w gotujące kotły, z których parują tumany mgieł. 





Po niebie nagle przewala się grzmot. Jeden, drugi, kolejny... 
 To co się dzieje w okolicach Szpiglasowego, nakazuje nam przyśpieszyć. 
A nuż burza stwierdzi, że i tamtych ciekawskich na Świstówce- trzeba potraktować odpowiednio? 
Ale weź przyśpiesz, jak szlak robi się śliski i na każdy krok trzeba uważać. Widoków zero. 
Nie mogliśmy się nacieszyć ani urokiem doliny, ani szczytów jej stróżujących. 






Wołoszyn, który miałam taką nadzieję popodziwiać, znika we mgle. 
Dna Roztoki nie widać. Piątka uciekła w chmury szybciej , niż my od niej. 
Dochodzimy do zakosu pod szczytem Świstowej Czuby, z którego podobno są przepiękne widoki. 
Nie dziś! Nawet obiecane urwisko z lewej strony, którego się trochę obawiałam 
(bo się naczytałam niestworzonych historii) nie straszy, bo go nie widać. :D 
Szlak zakręca ostrym dziobem i wiedzie lewym ramieniem Świstowej Kopy, w kierunku Opalonego- ok. 300 m. 
Potem przekroczywszy Świstową Kopę, wraca poniżej drugiego (tym razem prawego) ramienia, te same 300 m. w kierunku zbocza. 
Takie poprowadzenie szlaku, miało na celu zwiększenie bezpieczeństwa. 
Jest to bowiem całkiem młody odcinek, który w 1956 roku, zastąpił dawny, 
prowadzący tzw. Świstowym Przechodem.
Pomiędzy ramionami Świstowej Czuby- wklęsła, trawiasta i dośc pochyła w kierunku urwiska, równinka. To właśnie Świstowy Przechód.
Szlak ten był on o wiele krótszy i po osiągnięciu punktu widokowego na Świstowej Czubie, nie skręcał, ale wiódł wprost przez trawiaste siodełko, ponad urwiskiem. 
Niestety, z racji sporego nachylenia terenu ( porównywalnego z nachyleniem Kościelca, bo ok. 40 st. ), 
który kończy się potężnym urwiskiem nad Roztoką 
(wspomniana wcześniej, praktycznie pionowa ściana Świstowej Czuby), 
odcinek ten stał się jednym z tych, które słyną w bardzo smutnych statystykach. 
Co więcej był w ścisłej czołówce. Wypady zimowe przez Świstowy Przechód- zwykle kończyły się niewesoło. 
Czytając na temat tego miejsca, dowiadujemy się, że w wyniku surowych, śnieżnych zim, zlodowaciały śnieg we wgłębieniu siodła, potrafił zalegać do późnego lata. 
Obecnie klimat nam się ociepla, więc raczej latem, śnieg już tam nie zalega. 
W każdym bądź razie, dziś szlak nadrabia drogi, za to prowadzi bezpieczniejszym terenem. 
Wróciwszy w pobliże zbocza, obniżamy się do wypełnionej piargiem i złomem skalnym dolinki, 
pośród ramion Opalonego. 



I to jest właściwa Świstówka Roztocka- kamienista pustynia pokropiona plamami kosówki. Cel jaki wybraliśmy.
Całkiem potężne głaziska wypełniają ten kocioł. Widocznie kiedyś nastąpił tu jakiś obryw skalny. 
Gdyby nie to, że kamienie są śliskie i cały czas pada- to trudności żadnych. 
Burza została i rządzi nad ,,5''. My coraz rzadziej słyszymy jej pomruki. 
 Trochę więcej widać , ale nie tak żeby zachwycać się widokami. Raczej szlak i trochę więcej pobocza;) 
Dalej uparcie mgły. Raz kropi, raz przestaje. 
Ze Świstówki lekko pod górę. 
Wąska ścieżka prowadzi zboczem trawiasto- kosówkowego ramienia, 
jakie wysuwa Opalony ponad szosą Balzera. 
Już powinniśmy widzieć Tatry Bielskie. A przed nami Żabie Szczyty. 
Tymczasem najdalszym co widzimy, to skałki Czuby nad Uboczą, wychylające się przed nami, spośród kosodrzewiny. 





Zanim okrążymy owe ramię- z prawej strony pod górę, powinniśmy dostrzec wąziutką ścieżynkę. 
Prowadzi ona pozaszlakowo na łagodne zbocze zwane Gładkiem i dalej, 
umożliwiając zdobycie szczytu Opalonego. 



Jedyny problem to ten, że szczyt ten wraz z Miedzianem, objęty jest dziś ścisłym rezerwatem. 
Zanim skręcimy w prawo, w oczy rzuci się nam jeszcze jedna, nawet dość wyraźna ścieżka na wprost, 
w kierunku Polanki pod Uboczą. Dziś oczywiście zarastającej. 
Z polanki tej, leśna ścieżka skręca w kierunku Szałasisk. 
To biegnąca mniej więcej w połowie wysokości (na ok. 1400 m.) do naszego szlaku, tzw. Wyżnia Stara Droga. 
Korzystają z niej podążający z obozowiska taternickiego, do Doliny 5 stawów. 
Tymczasem nasz szlak zdobywszy rozległą widokową ( przy odpowiednich warunkach ;) ) rówień, 
zwaną Równią nad Kępą, lub Wolarnią; zakręca na wysokości ok. 1700 m. 
Dawniej wypasano tu bydło. Zostawiamy za plecami Roztokę i chmurny Wołoszyn i zwracamy się ku Dolinie Rybiego Potoku. 
Przed naszymi oczami powinno zjawić się Morskie Oko, a powyżej niego jak zawieszony- Czarny Staw pod Rysami. Wokół ich
strażnicy- strome, okoliczne szczyty. 


 I tego widoku, bo go nie mieliśmy, żałuję najbardziej. 
Pomału, spokojnie, zaczynamy obniżać się, ku migającej pośród mgieł- Balzerce. 
Pierwsze łagodne zakole, wcina się w zbocza Gładkiego- trawiastym żlebem. 
Jest on szeroki, niezbyt stromy i tylko w centralnej części- 
tuż na szlaku, wyskakuje skalistą, nietrudną formacją. To jest właśnie Żleb Żandarmerii. 


Wcale nie ten, który większość osób typuje. Można by rzec, że mijany niezauważenie. 
Jego imieniem natomiast, uparcie określa się kolejny, który jest bardziej charakterystyczny, 
skalisty i wymaga wzmożonej uwagi, przy jego pokonywaniu. 
Tak to już jest, że niektórzy przypisują określone (szczególnie te bardziej znane) nazwy, 
bardziej ,,zauważalnym'' miejscom, choć jest to mylne. 
Zbocza Gładkiego, podczas srogich ( a raczej obfitujących w śniegi) zim, 
generują olbrzymie masy śniegu, który nie zsypuje się na bieżąco, bo zbocze ma łagodne pochylenie. 
Dopiero nadmiar skutkuje zwykle potężną lawiną, która stacza się nie inaczej jak Żlebem Żandarmerii, w nim dodatkowo nabierając prędkości. 
Rozległe u góry zbocze, pochylone ku lejowi żlebu, gwarantuje, że zsuwający się śnieg, 
popędzi właśnie w tym kierunku. 
Największe w historii lawiny, miały zasięg aż pod przeciwległe stoki, a więc po drodze zasypywały również Balzerkę. 
Wydostając się z zagłębienia żlebu, przekraczamy kolejne żebro . 
Droga oczywiście pośród kosodrzewin, wyłożona głazami różnej wielkości, czasem pochyłymi. 
Przy deszczu więc, trzeba uważać. 
Sporo osób ciągnie z naprzeciwka. Mają trochę gorzej- cały czas pod górę. 
A niektóre stopnie są dość wysokie. 
Zbocze poniżej naszej ścieżki dość pochyłe, ale spora kosówka niweluje wrażenie. 
 Jej grube korzenie przeplatają drogę. 
Wychodzimy zza zakrętu i przed nami wreszcie prezentuje się stroma, trochę usypista formacja. 
Jest gdzie polecieć i jest gdzie się poobijać. 
Oto właśnie mylony z Żlebem Żandarmerii- Głęboki Żleb. 



Widać, że da się go pokonać na dwa sposoby: albo dołem albo górą. 
Góra wydaje się być bardziej stabilna i zapewnia więcej podparcia. 
Przynajmniej jeśli idziemy w tym kierunku. 
Dolna półeczka- węższa, nachylona i bardziej piarżysta.
Podobno kiedyś był tu łańcuch, ale zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. 


Najbardziej prawdopodobna ta taka, że zmiotła go kamienna lawina. 
Choć podśmiewano się, że przydał się złomiarzom. ;) 
Głęboki Żleb to żleb podwójny, rozwidlony. 
Drugie koryto również mijamy, ale nie jest ono już tak efektowne jak pierwsze. 

W dole widać ,, rondo'' i bar na Włosienicy. 
Ścieżka chowa się w coraz większych zaroślach. 
Kryjące się poniżej, już pośród lasu, obozowisko na Szałasiskach jest niewidoczne. 
Pojawiają się drzewka jarzębin, brzózki, paprocie, maliny. A czasem z boku, wyskoczy skalista ścianka. 
Morskie Oko ledwo, ledwo dostrzegalne ciemniejszą plamą pośród mgieł. 
Deszcz pada znowu mocniej, a schodzenie zdaje się dłużyć bez końca. 
Wreszcie wchodzimy w las. 
I tuż przed połączeniem się naszego niebieskiego szlaku z szosą nad Morskie Oko, kryjemy się pod parasole gałęzi. 
Przeczekać najgorszy deszcz. Już nie pada, tylko leje. Stoimy tak stoimy...(zresztą nie tylko my :D )... 
aż w końcu tracimy cierpliwość, czekając na przerwę i schodzimy na szosę. 
 Jesteśmy dokładnie naprzeciwko Żabich i Rybich Stawków. Nad Morskie Oko już nie idziemy. 
Został najmniej przyjemny, asfaltowy odcinek powrotny. 


Po drodze jeszcze tylko gorąca herbata- pod dachem baru, na Włosienicy. 
I wreszcie, na koniec dnia, deszcz odpuszcza. 
Spływamy więc spokojnie, wraz z potoczkami po obu stronach drogi ;) - 
aż do czterech skrótów leśnych, ścinających zakosy drogi głównej, 
którymi bezczelnie płyną strumyczki, a dookoła ćlapie błotko ;) 
Zostawiając przy okazji, gdzieś na ostatnim zakolu Wantę...




Do Wodogrzmotów, skąd odbiegał ku górze nasz leśny, roztoczański szlak; by w ten sposób zamknąć pętelkę. 
Dobijając ostatnim, półgodzinnym odcinkiem ku Palenicy... 


Mimo deszczu i tak było warto... ;) A dla zdjęć w bardziej sprzyjającej pogodzie, nie ma wyjścia- konieczna powtórka ;) 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz