wtorek, 25 czerwca 2019

Nad Staw Batyżowiecki



,,Cóż to było ? Tu zbiegłem ze szczytu Łomnicy
niegdyś młody i silny i słuchałem pieśni
z samotności zrodzonej, z miłosnej tęsknicy.
 
Jedna noc, co się na wiek cały ucieleśni,
jedna noc - światło ducha niewstępnej bożnicy,
jedna noc -  i wiek cały próżnych marzeń: wskrześnij!... 

- fragment wiersza Tetmajera
,, Wyżnie Hagi po latach''.

***              ***               ***

Nie wiedzieliśmy na co się zdecydować tego dnia.
Zbyt ciężkie szlaki nie wchodziły w grę.
Podobnie jak powtarzanie czegokolwiek.
Przemierzaliśmy palcem mapkę, aż w końcu wzrok zatrzymała fajna nazwa.
Co niektórzy mają pewnie podobnie.
Widząc nazwę, jakoś tak się od razu nastawia do niej- pozytywnie lub negatywnie.
Nie zawsze wybór bywa korzystny
Ale częściej bywa tak, że jak coś mi się nie spodoba, to i potem ze złym nastawieniem- ciężej się idzie.

W każdym bądź razie- w oko wpadła Dolina Małej Huczawy.
Obok jest Dolina Wielkiej Huczawy, ale niestety w niej brak szlaków.
Do tego- słuszne podejrzenie, że na tym szlaku nie będzie zbyt wielu turystów, przesądza  w końcu o wyborze.

Jedziemy do maleńkiej miejscowości przed Szczyrbskim Jeziorem - Wyżnie Hagi.
Osada słynie głównie z uzdrowiska, gdzie leczy się choroby płuc.
Dojechać można, jeśli nie własnym autem, to elektriczką ze Starego Smokowca.



Szlak, który wybraliśmy, wybiega dokładnie ze stacji.
Samochód można postawić praktycznie przy torach! 

Na cichej stacyjce jest kilka wolnych miejsc.
I jak zawsze- im wcześniej tym lepiej.
Idziemy zgodnie ze wskazywanym kierunkiem, ścieżką wzdłuż torów kolejowych, 

aż do przejazdu / przejścia.


Tuż przy torach pastwisko.
Dalej domek.

Wypada uważać, bo na tym odcinku, elektriczka wyjeżdża zza zarośniętego krzakami- zakrętu. Możemy ją zobaczyć w ostatniej chwili.
Wkrótce kończy się asfalt.
Mijamy zabudowania. 



Ostatnie- przechodząc praktycznie przez środek ,,gospodarstwa'', którym jak widać zawiaduje ktoś zajmujący się pracami leśnymi.
Droga staje się piaszczysta.
Wkrótce przechodzi w węższą, trochę kamienistą dróżkę.


Tereny te podobnie jak okolice Sławkowskiego,
odżywają powoli po Wielkiej Kalamicie.
Jarząby, maliniska, pojedyńcze świerki i łany wierzbówki.


Dróżka rozwidla się.
Znaki nakazują wybrać lewą odnogę.

Po niedługim czasie witamy cień lasu.
Kolejne rozwidlenie- tym razem w prawo.
Tu jest sporo tych rozwidleń, trzeba uważnie patrzeć na znaki.





Dróżka, mimo niewygodnych, ruchomych kamieni, staje się przyjemna.
A na kolejnym rozwidleniu przechodzi w wąską ścieżynkę, obwarowaną wysokimi ,,burtami'' porosłymi krzaczkami jagód.

Las się przerzedza.




Chwilowo tylko, rumosz skalny zastępują równo ułożone, duże, płaskie głazy.
Kończą się przy charakterystycznym, pastwiskowym ogrodzeniu, na rozległej polanie.

W oddali kolejna ściana lasu.
A przed nią drewniana altana i domeczek-ujęcie wody.






Miejsce zachęca do odpoczynku, posilenia się.
Od stacji do tego miejsca jest ok. 1.5km.
Spokojnym, nieśpiesznym krokiem ok. 40-50 min.
Nie lubię podawać czasu w opisach, bo to jest sprawa subiektywna.
Jeden przeleci podobny odcinek w 15 min., a drugi pomalutku, z przestojami w godzinkę.




Od przyjaznej altany czeka nas wzmożony wysiłek.
Droga najpierw łagodnie, potem z narastającą stromizną pociągnie nas w las.
Stary, piękny las. A w nim niesamowite prawdziwki! 





Droga jest pleciona korzeniami, pomiędzy którymi tkwią różnorodne głazy.
Poboczami pola jagód i powalone pnie.
Ciężko gdziekolwiek zboczyć.


Do górnej granicy lasu i piętra kosodrzewiny, mamy nieco ponad kilometr.
Małej Huczawy niestety nie widzimy.
Idziemy od niej w sporym oddaleniu.
Wreszcie las się przerzedza, a nas wciąga bujna, ponad głowę kosówka.





Gdzieś poniżej w tej gmatwaninie rodzi się Mała Huczawa.
Potok jaki przekroczymy powyżej to już Stwolska Sucha Woda- 

dopływ Suchej Wody Batyżowieckiej.


Słońce coraz wyżej, a my jak skwarki na patelni.
Nie ma gdzie się schować.

Męczące zakosy uparcie pod górę, wysokie stopnie pokrzywionych głazów.




Kombinujemy co chwilę, przyczajać się pod tymi zielonymi ścianami, by chociaż odrobinę odetchnąć,... łyknąć wody.




Jak okiem sięgnąć- wokół mamy zielony, kłujący ocean, w którym tylko gdzieś wyżej szarzeją łachy osuniętych głazów.
Wysoko nad tym oceanem wyrasta ściana Gerlacha. Naprzeciwko niego dumnie stoi Kończysta; ale tej na razie nie doceniamy z racji naszego położenia.
W dole, gdzieś daleko- kolorowe plamy łąk i pól, klocki domów.


Powoli zdobywamy wysoki próg Doliny Batyżowieckiej, z której spada malownicza siklawa.
Co prawda w tamto dość suche lato, może bardziej leniwa niż żywiołowa... 
Jednak dająca się zauważyć.




Sucha Woda Stwolska na progu Dolinki Stwolskiej- słabo widoczna. 
Zanika gdzieś pośród długiego jęzora głazów zsuniętych po łagodnym zboczu.


Po lewej stronie i ponad Dolinką Stwolską, mamy boczną grań Klina.
A my musimy okrążyć ramię Kończystej- zielony pagór przed nami.
Wreszcie stroma ścieżka łagodnieje, staje się bardziej pozioma.
Dochodzimy do skrzyżowania z czerwonym szlakiem Magistrali.




Do stawu jeszcze zaledwie 5 minut.
Wielkie głazy pośród traw i trochę kosodrzewin.
Wreszcie można docenić ogrom ściany Kończystej, dumnie wpatrzonej w równie wyniosłą twarz Gerlacha.




Ten drugi kryje się akurat w chmurach.
Zaledwie najbliższe nam Urbanowe Turnie, którymi tatrzański król czule obejmuje zacisze kotłowej misy, spoglądają ku nam wyniośle.



Przekornie nie zachwycałabym się tym szczytem, choćby dlatego, że wszyscy maja parcie: ,,muszę wejść na Gerlach'', bo najwyższy.
Ale patrząc na niego z dołu, nie można mu odmówić uroku. A ściana południowa z widocznym Gerlachowskim Kotłem, jest wyjątkowo piękna. 



I chyba z tej strony podoba mi się najbardziej.
Wielki Fotel- olbrzymie siedzisko z szerokimi podłokietnikami... i jedna z dawniej i chyba najwcześniej znanych możliwości zdobycia tego wybitnego szczytu.

Poniżej Kotła, biegnie dalszy odcinek Magistrali, w kierunku Śląskiego Domu.
Staw Batyżowiecki poniżej zamykającego dolinę rygla odbija przejrzystym lustrem wszystko co ponad nim...





Piękna okolica, choć wita chłodem i surowością. Nie za dużo turystów.
Tafla wody drży od wiatru, a ponad doliną przetaczają się chmurzyska.
Naciągamy kaptury na głowę, bo nie da się wytrzymać. Wiatr jest dość zimny i przenikliwy.






Górne pięterko doliny kryje się w chmurach.
Czasem wychyli się tylko ostra czapa Kościółka, który wystrzelił na samym środku pomiędzy olbrzymami.




Nie widać grani głównej.
Postrzępiony Batyżowiecki Szczyt dostrzeżemy dopiero przy schodzeniu.



Ciężko mi zdecydować które zdjęcia stawu tu zamieścić. Narobiliśmy ich ponad normę, bo ciężko było pozostać nieczułym na piękno otoczenia... Najchętniej wklepałabym wszystkie. ;)













Pojedyncze osoby pojawiają się w mgłach na skalnych fałdach wyższych pięter doliny.
W pobliskich kosówkach sporo pomarańczowych łebków maślaków pstrych.
Kto by się spodziewał... ;)




Kończysta prezentowała się przychylniej.
Nawet zdawało się nam, że dostrzegamy na szczycie słynne ,,kowadło''.
A może tylko bardzo chcieliśmy je dostrzec...
Gerlach pozostał tajemniczy.





Choć jego najbliższe ściany i tak robią wrażenie.
Aura była na tyle przychylna, że mamy sporo zdjęć i ciężko wybrać ulubione.
W oddali migotliwie zamglone pasmo Niżnych Tatr i Słowacki Raj.







Nieubłagany czas każe wracać.
Teraz będzie już tylko w dół. 
Spokojnie, powoli, jeszcze ciągle w słońcu, ale coraz to spokojniejszym.







Nie lubię schodzenia. Mniej męczy, ale łatwiej o niewłaściwe stąpnięcie.
A niektórzy pokonują zejścia w biegu...
Podziwiam...ale już się nie nauczę. 😉

Dość szybko mijamy strumień, korzystając zresztą z jego orzeźwiającego działania ;)
i docieramy do granicy lasu.







Jeszcze godzinka cienistej trasy.
Pośród głazów, splątanych korzeni, aż do oznak cywilizacji.
A tam, przy ostatnich zabudowaniach pasą się dwa konisie. 





Najmłodsza oczywiście nie odpuszcza sobie pogłaskania aksamitnych chrap, a ich właściciele przychodzą do niej jak psiaki.





Spoglądamy za siebie. No kto by się spodziewał-
Gerlach postanowił na odchodne odsłonić swoje oblicze.

Tym piękniej wygląda, że spomiędzy niego a Kończystej spływa biały welon.




Otula dolinę, rozwiewa się, gładzi skały...
I jak tu nie zatrzymać się?
Nie uwiecznić na zdjęciu?




Przed torami, na wspomnianym pastwisku, teraz wieczorem, też pasą się koniki.
Na stacji stoi jeszcze kilka samochodów.
Nieśpiesznie wracamy na kwaterę.






Szlak wart odwiedzin. Nie ma się co zastanawiać.
Cichy, rzadko wybierany przez turystów.
Staw Batyżowiecki jako cel sam w sobie,  w pełni zasługuje na odwiedzenie.




Sam szlak łatwy technicznie, do zbyt łatwych kondycyjnie nie należy.
W długie podchodzenie, trzeba włożyć sporo sił i uporu.

Gdy trafimy na słoneczny, ciepły dzień, wysmażymy się odpowiednio na tym zielonym progu.





A przecież na takie dni liczy każdy wyjeżdżający w góry.
Każdy chce cieszyć się dalekimi widokami i dobrą pogodą.

Pochmurny i deszczowy dzień zabierze zbyt wiele wrażeń. 
Zresztą tak jak i na innych tatrzańskich szlakach.
A jak komuś mało doznań i ma sporo czasu w zanadrzu, może pokusić się o pętelkę.



Albo ku Dolinie Wielickiej, albo w drugą stronę... przez osterwiańskie, zwariowane zakosy, aż nad Popradské pleso.

Polecam każdemu kto szuka ciszy, kto chce na szlaku usłyszeć własne myśli.

Na wielkim głazie nad brzegiem stawu, czepiając się wzrokiem wyniosłych grani, usłyszeć można szmer anielskich skrzydeł...





 I znaleźć kieliszek! 😃😃😃
Młoda znalazła takowy w szczelinie tegoż właśnie olbrzymiego głazu.
Kto zostawił, niech się nie zgłasza, bo nie oddam. 😉

W końcu to pamiątka... 


A oto i kieliszek... ;)