czwartek, 22 listopada 2018

Samotnie w Tatrach... Zawrat cz. II

Ścieżka opasująca Czarny Staw, jest bardzo przyjemna.
Wkrótce przecina odpływający w dół- Czarny Potok. Akurat wody jest całkiem sporo i kamienie po których trzeba przeskakiwać, również są pod warstewką wody. 




Zbliżamy się do płaszcza kosodrzewiny, spływającego ze zboczy Żółtej Turni i Wierchu pod Fajki. Wkrótce mijamy umykający w tę falę kosówki- żółty szlak na Skrajny Granat.
Pas zieleni będzie nam towarzyszył na całej długości stawu.


Dotarłszy na jego południowy kraniec, szlak lekko wznosi się pod górę.
Pojawiają się gruzowiska. Pomiędzy wielkimi głazami pluszcze strumień. Słychać głuche, do złudzenia ,,kroki''. Gdyby tu gdzieś w okolicy trafił się przymusowy nocleg, to dzięki tym dźwiękom całą noc gwarantowane wrażenie, że ktoś chodzi.


Musimy wspiąć się ponad Mały Zawrat- żlebik, którym jak wspominałam w pierwszej części opisu, cieknie strumień z położonego wyżej- Zmarzłego Stawu, a który przecina próg spadający od Koziej Dolinki.
Łagodnym trawersem ponad pierwszy widoczny na prożku, skalisty garb. 





Stamtąd ostatnie spojrzenie na cały Czarny Staw. 
Potem będzie jeszcze widoczny, ale już w wersji mocno okrojonej. 


Zbliżamy się łagodnymi zakrętami, cały czas lekko pod górę, do Czarnej Wanty.




Pierwsza niewielka trudność- krótki kominek, skłaniający do użycia rąk. Skały raczej wygodne, nieśliskie. 


Jedynym problemem może być za ciężki bagaż na plecach, bo trzeba włożyć trochę więcej sił w dźwignięcie się ku górze ;) 
Zatrzymuję się, spoglądając z ciekawością w kierunku Granatów. 




Bez trudności można rozpoznać mroczny Żleb Drege'a, który do piarżysk opada czarnym, poprzewieszanym kominem. Smutna historia wiąże się z tym żlebem, a i sama nazwa pochodzi od nazwiska ofiary, którą pochłonął... A która nie była jedyna.
Drugi potężny, bardziej skośny żleb w masywie Granatów to Żleb Staniszewskiego.






Za kominkiem wreszcie dostrzegam V- kształtne, głębokie wcięcie właściwego Zawratu i zawieszonych na ścianach Małego Koziego Wierchu, turystów.  
Jeszcze ok. 100 m. do widocznego, skalistego pagóra, przed którym rozwidlają się szlaki. 



Tu jeszcze istnieje możliwość zmiany zdania. ;)
Powtórnie pojawia się żółty kolor szlaku. 
Tym razem kieruje on ku Koziej Przełęczy, gdzie można przyjrzeć się tej najsłynniejszej tatrzańskiej drabince. ;) 
Wybrawszy go, mamy po drodze jeszcze dwie opcje. Wkrótce bowiem odłączy się od niego zielony szlak na Zadni Granat, a następnie od tego- czarny szlak wiodący w Żleb Kulczyńskiego. 

Wszystkie one wiodą ku Orlej Perci. 
Niezupełnie wszystkie (poza szlakiem na Granaty) oferują możliwość zejścia na przeciwległą Dolinę 5 Stawów. Jak również prezentują różne trudności.
 


Można chwilowo podejść kawałeczek żółtym szlakiem w kierunku Zmarzłego Stawu, który jest tuż, tuż, bo za stojącym przed nami skalistym pagórkiem.
Nie trzeba się potem cofać.  
Łatwo i bezproblemowo można okrążywszy stawek, wydostać się do biegnącego ponad nim- naszego niebieskiego szlaku.
Nie schodzę ponad stawek, idę wiernie ,,na niebiesko''. ;) 
Mocno pod górę. Dopiero minąwszy pagór, zatrzymuję się na dłuższą chwilę, aby zrobić kilka zdjęć ciemnogranatowemu oczku, wtopionemu cicho w surowy krajobraz.


Od wysokich ścian Orlej idzie chłód. 
W ciemnych żlebach widać pozostałe po wrześniowym ataku zimy- jęzorki zlodowaciałego śniegu.


Pod Zawrat idzie jeszcze sporo osób.
Nie chcę nikogo spowalniać, więc przepuszczam większość wędrujących.
Zresztą... żadna ze mnie altruistka, myślę też o swoim komforcie. ;) Nie lubię gwaru za plecami, nie lubię czuć się ,,popędzana''.

No i widoki nie pozwalają zbytnio się śpieszyć.
Tumany chmur walą się przez granie, zaciemniają niebo. Halny nadal nie odpuszcza. 
Choć już resztkami sił, ale nadal zaznacza, że nie odszedł do końca.


Wczesne popołudnie, a wokół poszarzało niczym pod wieczór. Nawet sierp księżyca czasami mignie bladym zarysem wśród siwych mgieł.
Mija mnie facet z trójką dzieci. Rozpiętość wiekowa może 6-10 lat. Skaczą po głazach jak sarny, a i tempo marszu niesamowite. I lekko dla mnie dołujące... ;)
Widać, że podejście będzie wymagające.

Pierwsi zdobywcy nie mieli w głowach zawieszać się na ściankach Małego Koziego. 
Szli prosto w szeroką gardziel żlebu opadającego z przełęczy.






Dziś żlebem podchodzi się zimą, gdy są odpowiednie warunki śniegowe. To tzw. Stary Zawrat. 
Wchodzenie skałami jest wtedy zwyczajnie niebezpieczne; łańcuchy często bywają przymrożone i zasypane.
Zimą, oprócz turystów, z szerokiego toru zawratowego korzystają też narciarze.
Latem podejście żlebem jest cokolwiek problematyczne: sporo ruchomych kamieni, strome ściany ograniczające żleb po obu stronach, z których mogą spadać samoistnie, lub uruchomione przez idących wyżej turystów- odłamki skalne.



To oczywiście nie znaczy że takie podejście jest niemożliwe. ;) Skoro starzy górale mogli podchodzić żlebem...
Ale trzeba realnie spojrzeć na trudności.

Tymczasem wiatr przewiał ciemne tumany mgieł, odkrywając nawet poszarpaną linię grani.




Miedziane trawy wokół Zmarzłego Stawu wraz z nieładnie rozrzuconymi głazami. 

Szlak chwilowo spokojny, zbliża się do gruzowiska u wylotu żlebu. 





Południowe ścianki Kościelcowych Kop, porośnięte rudobrązową trawą, w cieniu wyglądają poważnie i surowo.
Przed nami poziome, piarżyste tarasy Zamarłej Turni.



A tymczasem górną część skał ścielą złote plamy słońca. Pędzące chmury co chwilę zmieniają ich położenie, ale jednak dzięki tym słonecznym pocałunkom, krajobraz wokół łagodnieje i weseleje. 






Szlak nieubłaganie zaczyna się wznosić.
Stłoczone ze sobą formacje skalne, czasem wygładzone, czasem zmuszające do pochylenia się i użycia rąk, czy też wyjątkowego zadarcia nogi.
Jak zwykle niscy mogą czuć się lekko zdyskryminowani. ;)

Z ciężkim bagażem tym gorzej.
Za plecami coraz bardziej maleje granatowe oczko stawu, a i ludzie nad nim- takie drobinki... ;)




Nad Orlą pofruwają kruki. 
Zataczają rozległe koła i oczywiście muszą to donośnie ogłaszać.
Nie żebym była przesądna... a przynajmniej staram się zawsze odganiać głupie myśli.
Jak ja bym nakopała do tyłka, tworzącym takie durnoty. Człowiek niby nie wierzy, ale coś kiedyś tam przeczyta i głupia, natrętna myśl sama się dobija niechciana... 
Niezbyt długie zakosy wyprowadzają na skalne wybrzuszenie. 





Można podziwiać ogrom rozległego piarżyska, spływającego ze żlebu.
Głazy tworzące nasz szlak są raczej pewne i wygodne. Jak na razie również sporo trawek.

Podchodzimy pod pierwszy garb. Musimy go ominąć od lewej strony. Pojawiają się łańcuchy.




W oddali doskonale widoczny Żleb Kulczyńskiego i Rysa Zaruskiego- dość niebezpieczne miejsce, na które mogą zapędzić się niezbyt uważający na oznakowania.
Wejście w rysę może skończyć się tragicznie.
Wyprowadza ona bowiem w kierunku urwisk Koziego Muru.






Ciekawie prezentują się skrzesane bloki- skalne fajki, na Wierchu pod Fajki. Nazwa trafnie nadana.


Głazy pod naszymi stopami są dość wysokie, ale pewne. Da radę przystanąć i rozejrzeć się, a nawet zrobić parę zdjęć.






Przed nami wysoka ścianka, opatrzona trzema długimi klamrami. Pod nią wąska, skalna półka.
Tu często tworzą się zatory. Szlak bowiem omija ściankę tuż nad urwiskiem spadającym pionowo do żlebu i zakręca za skałą pod kątem prostym. 


Zakręt ów jest niewidoczny z okolicy klamer.
Na górnym zdjęciu- za ostatnią klamrą należy się go spodziewać. ;)
Z góry mogą schodzić turyści. 
Tak więc często ktoś stoi na zakręcie i sprawdza sytuację, informując czy można ruszyć dalej, czy przepuścić schodzących.
Swoją drogą- każdy powinien znać zasadę ,,najpierw przepuszcza się schodzących''.
Niestety ostatnio większość chodzi jak im się podoba, bo każdemu należy się pierwszemu i zasady mają gdzieś; albo zwyczajnie ich nie znają.

Odcinek nad urwiskiem jest ubezpieczony łańcuchem. Może ze trzy kroki i szybko odsuwamy się od przepaści, bo długi łańcuch kieruje nas w lewo ku górze.
Tu można się chwilowo zatrzymać, odetchnąć, może kogoś przepuścić , czy zrobić parę fotek.
I znów niestety nie mam zbyt wielu zdjęć realnie oddających trudności szlaku.
Dopóki nie było zbyt stromo, aparat zawieszony na szyi, bujał się raz mocniej, raz słabiej, w oczekiwaniu na kolejną fotkę. 
Kiedy pierwszy raz walnęłam odsłoniętym obiektywem w skałę przede mną- postanowiłam go schować; nie wiedząc, czy tam wyżej znajdę na tyle miejsca by szarpać się z ciężkim plecakiem. 
Musiałabym wszak zdjąć go z pleców, a potem nieźle się zamachnąć, by zarzucić go z powrotem.
Już widziałam w wyobraźni, że jak się zamachnę zbyt dziarsko, to lotem koszącym sfrunę pociągnięta tym plecakiem...
W dole widzę coraz mniej osób. 



A i większość to ci co schodzili w przeciwnym kierunku.
Mijają mnie trzy dziewczyny. 
Jedna ma trochę stracha.
Omija najbliższy łańcuch bokiem, uważając, że skała tam wygodniejsza. Spod jej stóp spada w dół kilka kamyków- na szczęście niezbyt dużych. 

I na szczęście w dole nie ma nikogo.
Poniżej wspomnianego łańcucha- pojedyncza klamra, ułatwienie dla osób niewysokich. 

Skalny blok na który trzeba zadrzeć nogę, jest dość pokaźny.
Wchodzimy w wąski, ciemny żlebik. 
Chłodno i mokro. Łańcuch jest przyczepiony po prawej stronie do gładkiej, skalnej ściany.
Nie ma litości, cały czas ostro pod górę.

Szlak zawija lekko w lewo, ponad piarżystym żlebkiem i wznosi się mocno na kolejne wanty.
Tu również tworzą się zatory. Mijanie jest utrudnione.
Wyżej krótki, trochę nieprzyjemny odcinek.
Na ścieżce sporo mokrej, brunatnej ziemi i kamyczków. No i resztki pośniegowego błota.
Do tego lekkie nachylenie w stronę żlebu.
I znów łagodny zakręt, łańcuchy i kolejna klamra dla ułatwienia. 

Stajemy przed kominkiem.
Trudności umiarkowane. Kominek jest raczej pochyły i jest gdzie bezpiecznie stawiać stopy.
Przepaść nie straszy; łańcuch jest umieszczony na całej długości ograniczającej od lewej strony- ścianie. Może być tylko trochę ciasno, szczególnie osobom z dużym bagażem, bo ścianki mocno napierają na siebie.

Ponad kominkiem trochę miejsca na przystanięcie.
Spoglądam na kolejną, jak się za kilka sekund okaże- największą trudność.
Zwarte ze sobą, trochę mokre skały, tworzą coś w rodzaju kolejnego kominka. Jeszcze pośrodku wyrasta bezczelnie jakby przewieszony prożek.





Łańcuch jest przyczepiony kompletnie bez sensu.
Zbyt wysoko, jak dla mnie i zbyt daleko od najbardziej sensownej możliwości wciśnięcia stopy. Musiałabym się wciągać w orientacji poprzecznej, a to jest niewykonalne jeszcze z tym plecakiem.



*****************************
(Tak było kiedyś... Dziś gdy o tym piszę, tej trudności już nie ma. Tzn. trudność skalna jest, ale ,,poddana poprawkom''. ;)

Widocznie było sporo skarg i negatywnych opinii o tym problematycznym odcinku i wreszcie ,,udoskonalono'' zabezpieczenia. 
Ale o tym w przyszłości w nowym wpisie, o powrocie na Zawrat. ;) )
******************************
Z dołu idzie jakiś facet. Usuwam się więc, jak tylko mogę. Nie zdejmując plecaka, siadam na wystającym głazie. On coś zagaduje, nawet już dziś nie pamiętam co. Odpowiadam tylko, że przyjrzę się jak on pokonuje tą skałkę, może mi to coś pomoże.

Facet sam ma problem. 
Skałka odepchnęła go dość mocno. 
Zawisł w pewnym momencie ku tyłowi i z widocznym wysiłkiem szarpnął się ku górze. 
I poszedł sobie... ;)
Spotykam go potem w schronisku na ,,5 Stawach'', gdzie zdąża mnie wkurzyć niepotrzebnym tekstem. Ale o tym potem.


Wokół mnie zaczyna szarzeć... 
Nie widzę już żadnych chętnych wędrówki. Zostałam sama.

Jakie mam wyjście? Muszę atakować.
Pierwsza próba i porażka. 

Plecak ciągnie niemiłosiernie w dół, odchyla od ściany.
Nogi tak wysoko nie podniosę za żadne skarby.
Trzymając się za wszelką cenę łańcucha, spłynęłam z powrotem na niewielki podeścik.
Szczerze- byłam już wtedy całkiem załamana.
Rozglądam się dookoła, bo oczami wyobraźni już widzę siebie nocującą tu, w skale.
A tu nigdzie nie ma na tyle dogodnego miejsca by się przytulić. Musiałabym trochę wrócić. 

No i ta zimna, nieprzychylna, północna strona...
Nie dam rady wytyczoną stromizną. 
Spoglądam na trochę gładkie, trochę upstrzone pojedynczymi trawkami- skałki po prawej stronie. Tuż nad przepaścią żlebu.
W dole, w skale Zawratowej Turni, dostrzegam szarobiałą, śliczną figurkę Maryi Niepokalanej. 

Mimo że co chwila przysłaniają ją szare opary...
I zaczynam się modlić. :) 



Obiecując niebacznie, że nigdy więcej tu nie wrócę... Wiedziała na pewno Matka Boska Zawratowa, że nie dotrzymam danego słowa...
 

Ale to była obietnica ciężko zszokowanej kobitki, święcie wtedy przekonanej, że przesadziła z wyborem i że to nie dla niej.
Myślę, że spory wpływ miał fakt, że zostałam całkiem sama, wobec trudności i nadchodzącego zmierzchu. 

Pochylam się więc do tej skałki jak tylko mogę, za względu na ten ciężar na plecach.
Chyba nigdy i nigdzie nie wciskałam czubków butów, z taką uwagą i dbałością, jak wtedy tam- 

w niewielkie występy skalnej grzędy, 
jednocześnie starając się zachować pewny uchwyt dłońmi.
Udaję przy tym, że nie widzę tej przepaści po prawej stronie... :D

Staję dość szybko nad wredną przewieszką i spoglądam na nią ze złością. 
Kosztowała mnie wystarczająco dużo nerwów.
Przede mną już tylko kawałeczek ziemno-kamienistej ścieżyny i szerokie wcięcie przełęczy.



                      - zdjęcie poglądowe z innego wejścia...

I nagle słyszę i spostrzegam coś, co zdaje mi się być nagrodą za cały trud mojej wędrówki.
Szum i olbrzymie brunatne skrzydło zafalowało przez całą szerokość skalnego wcięcia.

Orzeł... 😍
 

Jego właściciel zerwał się do lotu zostawiając mnie jak wmurowaną na szlaku. 
Przez przełęcz waliły ponaglane wiatrem szare chmury a ja stałam i szeptałam ,,dziękuję...''
Wiem, że to brzmi niewiarygodnie. 

Jednak jestem daleka od fantazjowania.
Choć fakt, że pojawiła się również i taka myśl, 
że : ,, anioł śmierci odleciał...'' ;)

Na przełęczy szaro i wietrznie.
Nie mam czasu by tu zbyt długo pozostać.
Nadciąga noc.

Nad najbliższymi stawami kłębią się ciemne opary.
Nie da się zrobić dobrych zdjęć.
Dopóki cokolwiek widzę, chcę jak najszybciej obniżyć się ku dolinie. Na ile tylko mi się uda.



Poniżej zdjęcie poglądowe na widoki z Zawratu- z wyprawy późniejszej.








Zasięg telefoniczny straciłam już na podejściu na Zawrat. Obawiałam się więc trochę, że moi najbliżsi będą się martwić. Ale uprzedzałam ich, że tak może być...
W ,,5'' nie ma zasięgu Orange. Najlepiej funkcjonuje Plus.


Łagodna ścieżka trawersuje zbocza Małego Koziego Wierchu, pomalutku tracąc wysokość.
Zakręca ponad Dolinką pod Kołem.



    - tu również zdjęcie poglądowe z kolejnego wypadu...

Muszę ominąć Kołową Czubę- położoną w bocznym ramieniu Małego Koziego.
Teraz już nawet nie mam ochoty na jakiekolwiek towarzystwo. A oglądając się za siebie, dostrzegam dwie czarne postacie obniżające się od Zawratu w moim kierunku...
Ściemnia się, wrażeń miałam dość jak na ten dzień, a tu kolejne głupie myśli związane z widzianymi postaciami. 


Staram się jak najszybciej nadrobić niezbyt trudnej drogi. Obszedłszy ramię Kołowej Czuby, przystaję. 

Zbyt długo już wytrzeszczam oczy, żeby rozeznać przebieg szlaku. Trzeba wyciągnąć czołówkę. Przestaję się śpieszyć. Co będzie to będzie. Dziwne... ale widziane postacie nie docierają do mnie i nie mijają. 

Z tego położenia dostrzegam migoczące w oddali światełko schroniska.

Chwilowo... bo gdy obniżam się bardziej światełko ginie. A ja zaczynam się zastanawiać czy nie pochrzaniłam szlaku.
Ale to niemożliwe. Uważnie namierzam namalowane, niebieskie znaki. 

Jestem na terenach młak Wyżniego Solniska. Wkrótce rozwidlenie. 
W świetle czołówki migoce pierwsza mijana po drodze tabliczka kierująca przez Pustą Dolinkę, 
ku Koziej Przełęczy.
I już po chwili kolejna, w kierunku przeciwnym ku Szpiglasowej Przełęczy. 
Niżne Solnisko, rozległe trawiaste i podmokłe łąki.
Pomiędzy kępami twardych traw i głazów, w pobliżu sięgającego tu swym północno-zachodnim krańcem- Wielkiego Stawu; stoi zabytkowa kamienna koliba, kryta drewnianym, spadzistym dachem.
Jej powstanie datuje się na XVII wiek!

Ostatnio wyremontowano jej dach. 
W środku nie ma podłogi; goła ziemia. 
Ale przyjemnie i zacisznie. Nie wieje i na głowę nie pada. Można przeczekać. 
W pobliżu chatki i szlaku na Szpiglasowy Wierch jest malutki nienazwany stawek. 
Jeden z wielu innych, nie branych pod uwagę, przy nadawaniu nazwy dolinie. 
Otaczają go opite wodą mszyste poduchy.

Schodząc z Zawratu, ja już nie widzę chatynki. Jest całkiem ciemno.

Droga na szczęście wygodna. 
I na przeważającej długości biegnie lekko w dół.
Ok.10 minut i kolejne rozwidlenie. 
Tym razem szlak czarny odbija w kierunku Szerokiego Żlebu- najłagodniejszej z dróg wiodących na Kozi Wierch. 
Za to długiej i męczącej.
Kosodrzewiny powoli schodzą w pobliże szlaku.
Na razie tylko z jednej strony...

Po prawej stronie powiewa chłodem i wyraźnie odcina się od otaczających ciemności, czarną plamą- tafla Wielkiego Stawu.
Jeszcze chwila i wchodzę w korytarz między kosówkami.
Po 20 min. odłącza się ostatni szlak w kierunku Orlej Perci- na Krzyżne.
Dróżka zawija w prawo i zbliża się do aksamitnej czerni stawu. 

W ciemnościach, wyraźniej niż za dnia, dociera do uszu pluskanie wody.
Obniżam się do mostku na potoku Roztoka.
Tam w dole- wyraźny szum Siklawy.
Pilnuję się, aby za mostkiem nie skręcić w niewłaściwym kierunku i nie wylądować na ,,Danielkach''...
Lekko pod górę, znów pomiędzy kosówkami, aż do pn.-wsch. krańca stawu.
Wreszcie z oddali promienieje wyraźnie jasne światło od schroniska.

Brzeg kolejnego oka wodnego, najmniejszego z tych policzonych w dolinie- Małego Stawu. 
Lubię tam przysiąść, bo zwykle przy nim jest najmniej ludzi. Ale nie teraz, nie po nocy... ;)
A na przeciwko drewniany budyneczek strażnicówki TPN-u. 


Też oświetlony. 
Zresztą od schroniska, zmierzają ku niemu trzy postacie. Lekko wstawione, bo ich ,,zawiewa''. ;)
Grzeczne ,,cześć'' i skręcają na nocleg do strażnicówki. 
Za strażnicówką garbate plecy Wyżniej Kopy, zarosłe kosodrzewiną.
Szlak zbliża się do samego brzegu Przedniego Stawu Polskiego i biegnie wzdłuż niego, aż do samego schroniska.
Udało się. Czuję się pokonana i może poniżona? przez góry. Konkretnie przez Zawrat... 
A może nie do końca tak jest, jeśli się tu doczołgałam? ;)


 A w schronisku impreza na całego. Nie ma gdzie szpilki wcisnąć. 
Na kamiennej ławie na tarasie- degustatorzy.
Jeden już na tyle ,,zmęczony'', że bardziej przypomina worek kartofli, bezwładnie oparty o ścianę. Kumple ciągną go siłą do środka i sadzają pod ścianą, w pobliżu schodów. 
Chyba już wtedy spał...
Chętni noclegu zajmują miejsca gdzie popadnie. Okupowane są korytarze, jadalnia to oczywiście obowiązkowo- tam już nie ma miejsc nawet w przejściu; półpiętra, schody, korytarz przy kibelkach, podłoga przed bufetem...
Staję w kolejce do rejestracji i udaje mi się poprosić stojącego przede mną chłopaka,

(...mówi do znajomych, że ma telefon w Plusie...)
o użyczenie telefonu za drobną opłatą. 

Miły turysta opłaty nie chce. 
A ja dzięki jego uprzejmości mogę uspokoić moich bliskich. 
Zasięg ze swojego telefonu łapię dopiero następnego dnia, już nisko w Dolinie Roztoki. 

Opłacam pobyt i kuszę się na zimne piwko z sokiem malinowym.
Jeszcze nigdy mi tak nie smakowało!
Potwierdza się tym samym fakt, że piwo niweluje, przynajmniej po części, zmęczenie i łagodzi ból mięśni...


Zaglądam na górę, trafiając do pokoju z rozłożonymi materacami. 

Pytam, czy nie znalazłoby się jedno miejsce. 
Chamstwo wyfiokowanej damulki w tymże pokoju, sięga zenitu, gdy nie dość, że zasuwa mi na ,,ty'', jakbyśmy jeszcze przed chwilą ślizgały się na jednej kupie; to jeszcze pyta czy ja w ogóle zapłaciłam. 
Minę ma przy tym taką, jak patrzyła na mnie, siedząc na dachu.
Potwierdza się teza, że im wyższe mniemanie o sobie, tym bardziej wątpliwa jakość. 
Zwykle za lepszych od innych mają się ci, co sami niewiele sobą reprezentują.
Spotkałam na szlakach wiele miłych i serdecznych osób, ale niestety trafia się i buractwo pastewne, które zadowolone jest tylko wtedy, gdy sami coś mają, a nikt poza ich własnym zadem ich nie obchodzi. Odechciewa mi się przebywania z paniusią w jednym pomieszczeniu, choćby to było ostatnie możliwe miejsce do przekimania.

W kąciku z wrzątkiem spotykam znajome dziewczyny, które mijały mnie w podejściu na Zawrat. Jedna z nich, bardzo miła zresztą- zagaduje, że dla jednej osoby jeszcze się miejsce znajdzie. 


Sylwio z Krakowa, jeśli jakimś cudem tu zajrzałaś- pozdrawiam Cię serdecznie!

Sympatyczna grupa chłopaków również nocuje w kąciku z wrzątkiem. Byli na Orlej. 

Nazajutrz planują Rohacze...
No i spotykam faceta, który mnie minął w najgorszym momencie, pod Zawratem.
A ten stwierdza, że potem sobie pomyślał, że mógł mi wtedy pomóc, ale skoro znów mnie spotyka tzn. że dałam sobie radę... hmmm...
Już by lepiej nic nie mówił. 
Bo do tej pory jakoś wcale nie pomyślałam, 
że powinien mi pomagać. 
I nie oczekiwałam.
Brodzik w łazience zapchany, pełno wody, wylewa się powoli górą, a po wierzchu pływa kożuszek włosów. Kąpiel z głowy.
Wracam na górę. Okazuje się, że ,,worek kartofli'' rzucony przez kumpli przy schodach, nie wytrzymał i również ,,wylał górą''. ;) :D
Pół podłogi przed recepcją ,,przyozdobione''. Szczerze współczuję chłopakom, którzy naprzeciwko zajęli sobie spanie. 

I podziwiam, bo przetrwali tam całą noc.
Chowam się za drzwiami ,,kuchni''. 

Kto był w ,,5'' i spał w kąciku z wrzątkiem, ten wie, że tam śpi się dość specyficznie.
Po pierwsze na podłodze są twarde, zimne płytki.
Nie udaje mi się zasnąć. Chłopaki śpią w najlepsze. Sylwia również nie może zasnąć i ucieka szukać miejsca w jadalni. Ale rano oświadcza, że oka nie zmrużyła.
Śpiący w kąciku z wrzątkiem, zwykle są zmuszeni wstawać najszybciej. Zawsze ktoś bardzo wcześnie, często jeszcze przed świtem, chce sobie zrobić kawę, czy herbatę.
Zapomniałam napisać, że dzień mojej wyprawy, to był dokładnie 11 październik, 2014.
Kibice piłki nożnej będą pamiętać, że wtedy Nasi wygrali z Niemcami 2:0.
Mecz był pilnie obserwowany również w ,,5''.

Drugi gol, strzelony przez Sebastiana Milę, wywołał niepohamowaną euforię w schronisku.
My już leżeliśmy na podłodze w kąciku...
Gdy nagle krzyk, łomot, tupot i za drzwiami na cały regulator:,, k...! k...! k...! Strzelili!!!''
;) ;) ;)

...........................

Skończył się długi, męczący dzień dość wesoło i sympatycznie. 
Równie miło zaczął się kolejny- od rozmów z nowo poznanymi osobami.
Wstałam bardzo wcześnie, bo już miałam dosyć przewracania się po twardej podłodze.



Blady świt nad stawami. 
Wschodzące słońce złoci zaledwie najbardziej wybitne turnice.
Zachłannie kąpie się w złotych promieniach- Kozi Wierch, swoimi pochyłymi plecami.


Moja słabość- kawa i to duża, wypełnia aromatem chłodny poranek.
Patrzę na najodleglejsze szczyty Liptowskich Murów. Zawrat jest stąd niewidoczny. 
Jeszcze jestem realnie obrażona na to, jak zostałam wczoraj potraktowana przez ,,górecki''! 
I jednocześnie myślę z lekkim rozżaleniem, że już nie będę po nich chodzić.


 .......................

Czy da się długo gniewać na ukochaną osobę? ;)
Góry, które przez wieki, zyskiwały uczucia pokoleń, stawały się dla wielu niczym żywy, wyrozumiały i wierny przyjaciel. 
Poświęcano im piosenki, poezję i obrazy... Czasem i najbliższa osoba wkurzy człowieka, ale czy da się długo gniewać???
Minęło trochę czasu, a ja znów zatęskniłam...
I smutno, że nie mogę bywać tam częściej.
Może i było trudniej niż zwykle, ale wspomnienia mam wiecznie żywe, szczegóły stają przed oczami...


Zostawiam skrzącą się porankiem ,,5''.
Gdy odchodziłam, było jeszcze dość wcześnie i jak na razie mało osób wyruszało na szlaki.



Kilka słów na pożegnanie z poznanymi i odwracam się plecami do szczytów, schodząc w dół w kierunku Roztoki.
Mogę popatrzeć na wspaniałe garby Wołoszyna...
wreszcie!


Wysoko zawieszona Dolinka Buczynowa, z której spływa roztrzepany warkocz Buczynowej Siklawy...



Gdy byliśmy tam po raz pierwszy, w drodze na Świstówkę , Wołoszyny kryły się we mgle.
Teraz mogę docenić wspaniałe rozpadliny południowych ścian, z których wyrastają zjeżone, skalne włócznie.


Grał ktoś kiedyś w ,,Prince'a''? 
Ale w starego, pierwszą wersję? 
Tam z podłóg wysuwały się sztylety... 
Tak właśnie kojarzą mi się ostre turniczki Wołoszyna, szczególnie Pośredniego.
Wołoszyn ma też swoją legendę. 

Potężny masyw wyrósł ponoć w miejscu, gdzie padł pokonany smok o tym samym imieniu. 
Odsyłam do podań słowiańskich- kto ciekawy.
;)
 

Mijam pod drodze jakąś panią, prącą pod Niżnią Kopę. Ta stwierdza: ,,Pani to dobrze, bo już pani schodzi!'' 
Faktycznie, podejście od Rzeżuch pod próg doliny jest dość męczące.


Schodzenie zieloną, bujną doliną jest za to długie i pozbawione trudności. 
Gdzieś za szałasem na Nowej Roztoce odzyskuję zasięg. 


Na parkingu przy Wodogrzmotach jestem dość wcześnie, więc decyduję się zajrzeć do najlepszego ze schronisk. 
Stara Roztoka wraz z najlepszą kuchnią pod słońcem!



Wkrótce wsiądę w autobus i wrócę z przykrością na niziny.
Żeby na powrót zamykając się w maleńkim pokoiku, planować kolejne wypady.
Bloki miast, betonowe mieszkania są niczym więzienia dla tych, którzy zakosztowali wolności w górach... 

Każdy powrót do codzienności jest cierpieniem. Takie życie...
***********************************



,,Nie opowiadaj ludziom o górach, bo obudzą się więźniami w swoich betonowych domach… 
Ci zaś nieliczni, którzy odważą się wyruszyć na górską wspinaczkę, skazani są na drogę, 
która nie zna kresu, bo gdzie kończą się marzenia…? 
I nikt, i nigdy nie odbierze im radości wędrowania, gdzie wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie i to, że większość granic i lęków to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą zaczyna się wolność. 
Ale nie mów o tym ludziom…
Wolność jest dla nielicznych…''