Na Grzesiu byliśmy pierwszy raz wiosną.
https://mojdomjestwgorach.blogspot.com/2018/04/dolina-chochoowska.html
Gdy na polanach kwitły krokusy, a na górze jeszcze niepodzielnie panowała zima.
I było to o niebo łatwiejsze podejście, niż kolejne- jesienią.
Wszystko przykryte śniegiem, wtedy nie stwarzało problemów.
Zbocza zdawały się łagodniejsze, a trasa nie wymagała nawet kolców na butach.
Ponad lasami szło się już praktycznie prosto bez jakichkolwiek zakosów- kosodrzewiny były pod śniegiem.
Jesienny wypad okazał się zdecydowanie bardziej męczący.
Łagodne pagórki witają ponad Chochołowską Polaną...
Do schroniska jest jak było.
A wyżej...?
Nagle okazało się, że szlak jest potwornie zniszczony.
Korytem potoku ściągano drzewa.
Żeby było śmieszniej ściągano je ze zboczy Bobrowca.
Czyli stamtąd, gdzie turysta nie ma prawa postawić swojej stopy, bo mógłby zrujnować cały wyjątkowy ekosystem tej góry wraz z przyległą okolicą. 😠
Potok Bobrowiecki zawalony resztkami drzew i korzeni, praktycznie zaniknął.
Wyżej w okolicach skrzyżowania szlaków w kierunku Bobrowieckiej Przełęczy, niegdyś tak pięknego zakątka- kolejny smutek. Drzewa zniknęły. Kornik czy ,,gospodarcze'' zapędy wspólnoty? Czy jedno i drugie?
W każdym bądź razie przykry widok.
Zajrzeliśmy obowiązkowo na Bobrowiecką Przełęcz.
To wyjątkowe miejsce.
Cicho, spokojnie i niewielu turystów.
Choć akurat tego dnia kilku się pojawiło...
Z Bobrowieckiej Przełęczy biegł kiedyś szlak graniczny- zarówno w kierunku Bobrowca, jak i na wprost w kierunku Grzesia.
Zaglądamy z ciekawości jak prezentują się pozostałości szlaku na Lúčną. Oj niewiele z niego zostało- potężne wiatrołomy leżą w poprzek ścieżki, a nachylenie zbocza ma również słuszny kąt.
Wracamy więc do rozwidlenia i uparcie podążamy długim zakosem- jak Wielki TPN nakazał.
Wychodzimy na Przełączkę pod Grzesiem. I kolejne zaskoczenie- sporymi stopniami podejściowymi
pośród kosówek, jak i znacznym zniszczeniem ścieżki.
Dawne dojście od strony Czoła
tj. od Bobrowieckiej Przełęczy.
Tak to jest jak za pierwszym razem, wszystko to było schowane pod śniegiem, a zejście odbyło się stylem ,,zjazd na tyłku''... 😄 - szybko i sprawnie.
Trudy wspinania wynagradzają coraz to rozleglejsze widoki, wzbogacone wspaniałymi barwami roślinności porastającej zbocza.
Borówki- zielono/żółto/ czerwone plamy, upstrzone gdzieniegdzie fioletem wrzosów, okolone czerwieniejącymi sitami i niewzruszoną ciemną zielenią kosodrzewin.
I chociaż niebo lekko zachmurzone, to cała okolica wręcz krzyczy o zasłużony podziw.
Na szczycie głównym sporo ludzi.
Jak zwykle zresztą.
Jest już późne popołudnie i tylko nieliczni podążają jeszcze na Rakoń i w kierunku Wołowca.
Chociaż i ja mimo zmęczenia- mam na to niesamowitą ochotę.
Ostatecznie pomysł ten przegrywa w zderzeniu z wizją długiego powrotu nudną Chochołowską po zmierzchu.
Wchodzimy jeszcze na drugi garbik Grzesia- Kruźlik.
Tu o wiele mniej ludzi, a i gwar zostaje za przełączką.
Zastanawiają wyraźne ścieżki, jakimi pokryte jest zbocze Grzesia w kierunku schroniska na dole.
Wracamy tą samą drogą na dół i upierdliwą doliną aż do Siwej Polany.
Jednak rower w takich częściach Tatr jak Chochołowska, jest bardzo przydatny.
A jednak... choć tak wiele razy miałam dość tej doliny, szczególnie w drodze powrotnej, tak zapewne na starość ( o ile będzie mi dana 😉 ) i o niej wspomnę ze wzruszeniem...